Za rok "Absolwent", film otwarcie celebrujący prawo do łamania społecznych konwencji w imię osobistego szczęścia, skończy 50 lat.
"Absolwent" to w gruncie rzeczy opowieść o buncie przeżywanym w otulinie z pieniędzy i słońca, która nie tyle umniejsza konfuzję Bena, co nadaje jej szczególny, głęboko amerykański rys. ***
W przyszłym roku
"Absolwent" Mike'a Nicholsa skończy 50 lat, z czym pogodzić się o tyle trudno, że w momencie powstania był to przecież jeden z "najmłodszych" filmów zmieniającego się Hollywoodu, otwarcie celebrujący prawo do łamania społecznych konwencji w imię osobistego szczęścia. Ballady Simona i Garfunkela – na czele z napisaną specjalnie dla filmu "Mrs. Robinson" – dodatkowo przyczyniły się do jego popularności, a sama historia okazała się na tyle nośna, że powstała także jej wersja sceniczna, a w końcu nawet literacki sequel pt. "Home School", opublikowany przez
Charlesa Webba – autora źródłowej powieści – w roku 2007.
Ben Braddock (
Dustin Hoffman) wraca do rodzinnego domu po czterech latach college’u jako piątkowy uczeń i gwiazda bieżni. Ale zamiast planować karierę biznesową (najlepiej w branży plastikowej, lakonicznie doradzanej mu przez kolegę ojca), wpada w marazm, urozmaicany seksem z dużo starszą przyjaciółką domu rodzinnego, Panią Robinson (w tej roli wspaniała
Anne Bancroft). Bezkształt dni spędzanych to w basenie rodziców, to w wynajmowanym na godziny hotelowym łóżku, przerywa wizyta Elaine (
Katharine Ross), przepięknej córki Robinsonów studiującej na Berkeley, w której Ben mimo zakazu zakochuje się po uszy. Wieści o romansie z jej matką wpierw druzgoczą Elaine (tym bardziej że prawda zostaje zmieniona w oskarżenie o gwałt), ale koniec końców uczucie młodych wygrywa – w ostatniej scenie Ben porywa Elaine sprzed ołtarza, odrywając ją od boku wymarzonego zięcia państwa Robinsonów. Jako że mamy rok 1967 i konwenanse służą głównie do deptania, decyzja panny młodej o podążeniu za kochankiem następuje nie w minutę przed, ale w minutę po sakramentalnym "tak". W ostatnim ujęciu Ben i Elaine odjeżdżają miejskim autobusem w nieznane.
Kiedy dziś zasiadamy do oglądania tego klasyka kontrkultury, jakim
"Absolwent" mimo upływu lat pozostaje, warto uświadomić sobie, że w momencie premiery film został powitany przez znaczną część lewicowej amerykańskiej młodzieży jako konserwatywny. W scenariuszu
Bucka Henry’ego (podpisanym także przez
Caldera Willinghama, którego wkład był wszakże minimalny) nie pada ani jedno słowo o wojnie w Wietnamie – jak przytomnie zauważył krytyk Frank Rich, Ben jest dziwnie wolny od trosk ewentualnego poboru. Słynny kampus uniwersytecki w Berkeley wcale nie wydaje się w filmie siedliskiem radykałów, jakim był w rzeczywistości, a obsada w całości jest biała. Co prawda dozorca budynku, w którym Ben wynajmie w pewnym momencie pokój, martwi się obecnością "agitatorów", a Ben i Elaine zajadają hamburgery w samochodowej knajpie w sąsiedztwie wymalowanej w kolorowe kwiaty bryki hipisów, ale kiedy tylko jej pasażerowie okazują się zbyt głośni, Ben po prostu naciska guzik i zamyka dach swego luksusowego Alfa Romeo (który dostał od ojca jako prezent za dobre stopnie i który po sukcesie filmu był powszechnie sprzedawany jako model "The Graduate").
Nie jesteśmy w Polsce nawykli do takiej lektury filmów, ale aby w pełni zrozumieć
"Absolwenta", po prostu trzeba uruchomić w sobie coś w rodzaju klasowej czujności. Ma bowiem ogromne znaczenie fakt, że cała ta opowieść dzieje się wśród bogatych Kalifornijczyków: mieszkających w pałacowych domach, wygrzewających się w wiecznym słońcu na brzegach prywatnych basenów i wydających swe córki za mąż w protestanckich kościołach sąsiadujących z gajami pomarańczowymi. Jeśli uświadomimy sobie, że jest to tak naprawdę świat uprzywilejowanych WASP-ów (
Nichols nieprzypadkowo pokazuje Bena, jak w hotelowych drzwiach przepuszcza komicznie długi ogonek zamożnych białych staruszek), to tym mocniej uderzy nas kluczowa decyzja obsadowa – czyli powierzenie głównej roli
Dustinowi Hoffmanowi. Niski, lekko krępy, ciemnooki i ciemnowłosy
Hoffman (liczący sobie w momencie produkcji trzydzieści wiosen, czyli o dziesięć więcej niż jego bohater i tylko o pięć mniej, niż uwodząca go
Bancroft) jest chodzącym zaprzeczeniem tego świata – także, choć nie tylko, poprzez fakt, że reprezentuje urodę tak wyraźnie semicką. W istocie, kiedy
Hoffman po raz pierwszy przeczytał scenariusz, zadzwonił do
Nicholsa (rosyjskiego Żyda urodzonego w Berlinie) i upewniał się, czy nie zaszła pomyłka, na co usłyszał: "Nie martw się. Może Ben jest Żydem w głębi duszy…?". Rola okazała się zatem nie tylko katapultą do sławy dla nieznanego dotąd aktora teatralnego, ale i otworzyła wrota dla innych amerykańskich aktorów o wyraźnie żydowskiej urodzie, którzy w Hollywood okresu klasycznego mogliby liczyć co najwyżej na "etniczne" role drugoplanowe – z
Elliottem Gouldem,
Alanem Arkinem i
Richardem Benjaminem na czele.
"Absolwent" to w gruncie rzeczy opowieść o buncie przeżywanym w otulinie z pieniędzy i słońca, która nie tyle umniejsza konfuzję Bena, co nadaje jej szczególny, głęboko amerykański rys. Z dialogów dowiadujemy się co prawda, że Ben w college'u odznaczył się między innymi jako wybitny członek kół dyskusyjnych, ale patrząc na jego absolutną pasywność w pierwszych scenach, trudno uwierzyć weń jako oratora czy nawet członka grupy rówieśniczej. Już pierwsze dwa ujęcia filmu – Ben w samolocie, gapiący się tępo w przestrzeń pośród dziesiątek pasażerów w identycznych fotelach, a potem Ben na ruchomym chodniku lotniska, niesiony biernie niczym obiekt na taśmie produkcyjnej – definiują temat alienacji, tak kluczowy dla dekad lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Stanach. Swoją drogą,
Nichols już zawsze będzie wykazywał szczególne zainteresowanie postaciami w procesie podróży i przemiany: późniejsze o dwadzieścia lat
"Biloxi Blues" (1987) zacznie się od portretu
Matthew Brodericka w pociągu, zmierzającego na szkolenie wojskowe; kamera w
"Pracującej dziewczynie" (1988) wyłowi główną bohaterkę spośród tłumu pasażerów płynących promem ze Staten Island na Manhattan, a w
"Aniołach w Ameryce" (2004) sama kamera przefrunie nad całymi Stanami Zjednoczonymi w animowanej komputerowo czołówce.
Jeśli "Absolwenta" do dzisiaj dobrze się ogląda, to jest to zasługa reżyserskich umiejętności Nicholsa, który w momencie premiery był najgorętszym bodaj nazwiskiem zmieniającego się konwulsyjnie biznesu filmowego. (
Coppola,
De Palma i
Scorsese zadebiutują dopiero za chwilę).
Jeśli "Absolwenta" do dzisiaj dobrze się ogląda, to jest to zasługa reżyserskich umiejętności Nicholsa, który w momencie premiery był najgorętszym bodaj nazwiskiem zmieniającego się konwulsyjnie biznesu filmowego.
Michał Oleszczyk
Opromieniony sławą komika estradowego (tworzył legendarny duet z
Elaine May) w roku 1967 Nichols był już uznanym reżyserem broadwayowskim i autorem przebojowej adaptacji
"Kto się boi Virginii Woolf?" z
Elizabeth Taylor, w której także (choć słabiej niż w
"Absolwencie") pojawia się motyw uwodzenia młodszego mężczyzny przez starszą kobietę.
"Absolwent" przyniósł mu dodatkowo Oscara za reżyserię – a to wszystko zanim ukończył czterdziestkę…!
Dziś widać, że największą siłą
Nicholsa na tym etapie jego reżyserskiej kariery był nie tylko odważny wizualny styl, często graniczący z eksperymentem (rozhuśtane zdjęcia
Haskella Wexlera do
"Virginii" dostały w końcu Oscara), ale przede wszystkim bezbłędne wyczucie w prowadzeniu długich scen dialogowych, które pod ręką
Nicholsa zawsze pulsują życiem i perfekcyjnym rytmem. Scena łóżkowej kłótni Bena z Panią Robinson, w której dowiadujemy się o historii jej małżeństwa, niechcianej ciąży i o porzuceniu studiów artystycznych, trwa niemal 10 minut, z czego większość to jedno nieprzerwane ujęcie – ulubiony chwyt
Nicholsa, dla którego największymi wzorami byli pod tym względem
Preston Sturges i
George Stevens. W ogóle był
Nichols wybitnym reżyserem intymności: scena inicjacji erotycznej w
"Biloxi Blues" to taka sama perła jak niezdarna gra wstępna Bena w
"Absolwencie"; podobnie jak łazienkowe dialogi
Toma Hanksa z
Julią Roberts w
"Wojnie Charliego Wilsona" (2007) i długa scena w klubie go-go w
"Bliżej" (2004). Mało kto łączył teatralny polot z naturalnością półnagich ciał i rozkopanej pościeli tak sprawnie jak
Mike Nichols.
Jednocześnie mnóstwo jest w
"Absolwencie" odważnej wizualnej stylizacji: nie tylko w kostiumach noszonych przez
Anne Bancroft, upodabniających ją do pantery (słynny cętkowany biustonosz); nie tylko w scenografii upstrzonej elementami dzikości i dżungli, ale i w niekonwencjonalnych wyborach operatora
Roberta Surteesa, sięgającego po gwałtowne zoomy, kamerę z ręki i ujęcia subiektywne. Scena testowania skafandra do nurkowania, w której wchodzimy do głowy Bena i nie słyszymy nic poza jego oddechem, przez wielu historyków kina zestawiana jest z o rok późniejszymi sekwencjami z
Keirem Dulleą w
"2001: Odysei kosmicznej" (1968), choć poza formalnym podobieństwem trudno dopatrzeć się w nich jakiejś analogii. Warto jedynie pamiętać, że awangardowy niemal "look" filmu
Nichols zawdzięcza operatorowi, który w momencie realizacji liczył sobie 61 lat;
Robert Surtees potrafił kręcić i eksperymentalnie, i klasycznie (czego najlepszym dowodem jest podwójna nominacja do Oscara w roku 1968: właśnie za
"Absolwenta" i za słoniowatą porażkę, jaką okazał się okropny
"Doktor Dolittle" z
Rexem Harrisonem).
Jeśli doliczyć do tej stawki legendarnego montażystę
Sama O’Steena, który już za rok (wedle relacji samego
Romana Polańskiego) pomoże ukształtować
"Dziecko Rosemary" (1968), a w
"Absolwencie" używa mnóstwa niekonwencjonalnych sklejek (Ben wynurza się z wody w jednym ujęciu, w następnym nakrywa już panią Robinson własnym ciałem, etc.), widać wyraźnie, że sukces filmu nie był przypadkowy.
"Absolwent" to świetnie zaprojektowana, profesjonalnie naoliwiona maszyna – z duszą w postaci reżyserskiego polotu i aktorskich pereł, z których najjaśniej błyszczy
Bancroft. Jej Pani Robinson (pozbawiona imienia i nazywana tak właśnie przez Bena nawet w scenach łóżkowych) to wspaniały, rzadki ekranowy twór: dojrzała kobieta z tlącą się w sercu porażką, która nie błaga młodego mężczyznę o seks, ale po prostu wydaje mu polecenie i z rozbawieniem ogląda jego starania. Pani Robinson jest silną uwodzicielką i niepewną siebie kochanką w jednym – jej lęk przed Elaine jako konkurentką o Bena jest paraliżujący, a gniew obecny w ostatnich scenach – bezlitosny. To wielka rola i wielka kreacja. Film mógłby się nazywać "Pani Robinson" i nikogo by to nie zdziwiło.
Jako się rzekło, w scenie ostatniej Ben i Elaine odjeżdżają w dal. Legenda z planu głosi, że scenę reżyserował
O’Steen i zapomniał ogłosić "cięcie" po tym, jak Hoffman i Ross usiedli już na tylnym siedzeniu i uśmiechnęli się do siebie. Prawda to czy nie – faktem jest, że po tym uśmiechu następuje jeszcze kilkadziesiąt sekund kłopotliwego milczenia, które (niezależnie od tego, czy należy do aktorów, czy do postaci) każe nam wszystkim na moment zwątpić w obietnicę nominalnego happy endu. Czy Ben i Elaine będą mieli sobie coś do powiedzenia, kiedy pełen emerytów autobus dotrze do pętli i zawróci? A może od teraz zapadnie między nimi to właśnie, o czym śpiewają Simon i Garfunkel – cisza, która dźwięczy i za nic nie daje spokoju…?